W poprzednim wpisie opisałem moją leniwą przygodę z minimalistycznym sprzętem w starym stylu. Wiemy więc już, że tak można obozować i nie jest to specjalnie trudne. Czy da się jednak podróżować na dalekie odległości, pokonując codziennie wiele kilometrów, w warunkach mniej sprzyjających niż ciepła i sucha wiosna na Krecie?
Można. Będzie ciężej i będzie trudniej, ale można. Posłuchajcie…
Pod koniec maja 2014 roku po raz kolejny wybierałem się na daleką północ, do fińskiej części Laponii, przemierzyć na wskroś sto kilkadziesiąt kilometrów pustkowi. Miałem na to trzy tygodnie, a plan był prosty: zgubić za plecami cywilizację i zanurzyć się w dzicz. Pytaniem było: robić to na ultralekko z nowoczesnym sprzętem, czy może spróbować tego, o czym zawsze marzyłem, a czego się bałem: po staremu?
Stanęło na starej szkole. Postawiłem sobie wyzwanie: przemierzyć dalekie podbiegunowe pustkowia Laponii ze sprzętem, w którym brak jest tworzyw sztucznych i elektroniki. Nie zamierzałem odtwarzać żadnej konkretnej minionej kultury czy epoki, chciałem się tylko zmierzyć z tym, z czym musieli mierzyć się wszyscy nasi pradziadowie: radzić sobie w deszczu, wietrze i chłodzie bez nowoczesnych materiałów i bez elektronicznych machin. Chciałem się przekonać, czy z tej samej co oni jestem kuty stali, czy może już jednak z delikatniejszego tworzywa?
Nie zamierzałem (głównie z powodów finansowych i lenistwa) dbać o najdrobniejsze szczegóły. Dopuszczałem więc, że np. guziki w płaszczu mogą być z plastiku, ale dbałem o to, by ten plastik w żaden sposób mi nie ułatwiał zadania. Plastikowy guzik zapina przeto płaszcz nie lepiej niż rogowy czy kościany. Unikałem jednak domieszkowanych materiałów: stawiałem na czystą wełnę, bawełnę, skórę i stal węglową. Zrezygnowałem z wszelkiej elektroniki. Nie miałem zegarka (mógłbym mieć mechaniczny, ale nie chciało mi się tym zawracać sobie głowy), nie miałem GPS-a, nie miałem telefonu, nie miałem nadajnika ratunkowego. Możecie powiedzieć, że to zbyt wiele i że niepotrzebnie narażałem się na ryzyko. W moim jednak rozumieniu telefon czy nadajnik zmieniałyby zupełnie zasady gry. Nasi pradziadowie ruszając w dzicz musieli się liczyć nie tylko z gorszym sprzętem, ale także mierzyć z ryzykiem, z wynikającym z niego stresem, musieli się godzić na to, że samotna wędrówka przez zupełne odludzie jest grą bardzo trudną, o najwyższą stawkę. A ja chciałem się przekonać, czy mam tyle odwagi, co oni.
Sprzęt skompletowałem dość przypadkowy, miał tylko spełniać wymogi wyzwania, oraz ważyć w sumie nie więcej niż dziesięć kilogramów (bez jedzenia i wody).
Zabrałem:
1. Plecak szwedzkiej armii, model M39, przez Szwedów zwany „jaja łosia”. Wersja z 1939 roku, ze stalową ramą, około czterdziestolitrowym workiem i trokami do koca. Waga około 1,8 kg. 2. Koc armii jugosłowiańskiej, 100% wełny, waga około 1,8 kg. 3. Pałatka LWP, waga około 1,7 kg. 4. Sweter wełniany armii fińskiej, model M39. Sto procent gryzącej jak legion komarów wełny. Waga około 0,7 kg. 5. Butelka stalowa Klean Kanteen 0,8 litra. Waga około 0,3 kg. 6. Czajnik stalowy, waga około 0,9 kg. 10. Sznurek konopny. 11. Szmatka bawełniana. 12. Zapasowe skarpety wełniane. 13. Zapasowe spodnie wełniane (cienkie). 14. Zapasowa koszula bawełniana (cienka). 15. Aparat fotograficzny FED-2 (egzemplarz z lat 50 XX wieku) i klisze fotograficzne. Aparat nie ma żadnej elektroniki, nie ma nawet światłomierza, ustawienia trzeba było robić „na czuja”.
Na sobie miałem:
16. Oficerki fińskiej armii. 17. Skarpety wełniane cienkie. 18. Skarpety wełniane grube. 19. Majtki bawełniane. 20. Spodnie bawełniane 100%, współczesne, robocze. 21. Podkoszulek z grubego merynosa, z długimi rękawami. 22. Koszula bawełniana 100%, współczesna („taktyczna”). 23. Beret wełniany. 24. Czapka z daszkiem (bejsbolówka) bawełniana. 25. Pasek skórzany. 26. Nóż typu pukko. 27. Nóż typu leuku. 28. Kompas w mosiężnej kopercie. 29. Mapa papierowa. 30. Zapałki w szklanym pojemniczku.
Pewnie o czymś zapomniałem, ale taka jest zgrubnie lista. Brak karimaty/materaca nie jest pomyłką: nie miałem żadnego.
Nie zabrałem okularów (jestem dalekowidzem +1,5/+1,5 i astygmatykiem +1,5/+2,0) i nie zabrałem inhalatora na astmę (jestem uczulony na psy i koty, i nie spodziewałem się ich towarzystwa).
ŻYWNOŚĆ
20 racji żywnościowych.
Każda racja żywnościowa składała się z:
100 g płatków owsianych (około 350 kcal) 200 g orzeszków ziemnych (około 1200 kcal łącznie) 100 g pemmikanu domowej roboty (okokło 700 kcal)
Około 500 g / 2250 kcal na dzień, łącznie 10 kg.
Na śniadanie płatki zalewałem wodą z jeziora. W czasie marszu jadłem orzeszki. Wieczorem jadłem pemmikan, zwykle bez przygotowania, na surowo.
WRAŻENIA
Plecak
Przez pierwsze dni plecak był koszmarem. Skórzane szelki wrzynały się, stalowa rama wrzynała się, plecak ważył 20 kg. Po kilku dniach zapasy jedzenia stopniały, a mi się przyzwyczaiły plecy i ramiona. Sweter przewiązywałem przez talię, żeby amortyzował wrzynającą się ramę stalową. Robiłem częste i regularne postoje żeby mogły odpocząć ramiona. Dziennie robiłem od minimum 10 do maksymalnie 27 kilometrów.
Pałatka
Rozbijała się szybko. Była tylko jedną połówką namiotu więc musiałem ją rozbijać nieco niżej. Była za krótka na mój wzrost i wystawały mi nogi. Spałem w butach, więc jak tylko słyszałem dudniące o grubą skórę krople deszczu, to podkulałem nogi, żeby mi nie mokły. W czasie marszu raz solidnie namokła i zrobiła się ciężka. Akurat tego dnia dotarłem wieczorem do chatki turystycznej, gdzie mogłem przy piecu wysuszyć płaszcz. W inne dni deszcz był lżejszy, a pałatka schła w marszu.

Koc
Zawijałem się jedną warstwą koca. Gdy temperatura wynosiła w nocy około +7 stopni i więcej, to w swetrze i kocu mogłem spać. Gdy robiło się zimniej (czasem około zera), to budził mnie przeraźliwy ziąb. Podskakiwałem wokół obozu tańcząc indiański Taniec Mrozu. W półśnie, nieprzytomny, zbierałem opał i rozpalałem w kilka minut ognisko, otaczając je kamieniami. Po rozpaleniu natychmiast zasypiałem, a gdy zgasło, budziłem się i ciepłe kamienie układałem wzdłuż ciała. Raz spałem w miejscu po dawnym wyrębie, pełnym martwych gałęzi. Całą noc paliłem wielki ogień i spałem jak dziecko do czasu, gdy wszystko zgasło i trzeba było palić od nowa.
Brak karimaty
Był przekleństwem. Nie chciałem zbytnio niszczyć roślinności, więc zadawalałem się na przykład dwoma żerdkami długości mojego ciała. Ustawiałem je równolegle w odległości około 20-30 cm i kładłem się na nich bokiem. Biodrem i stopą na tylnej i kolanem i głową (z podłożoną pod twarzą dłonią) na przedniej. Izolowały doskonale, ale było to madejowe łoże. Bolało wszystko. Przez to słabo się wysypiałem i w czasie dnia w marszu gdy tylko robiłem postój, to ucinałem natychmiastową drzemkę. Kilkukrotnie w czasie każdego dnia.
Jedzenie
Wiadomo, było psie. Zaskakująco jednak dawałem radę. Problemem był nadmiar błonnika z orzechów i kolosalne stolce, po których musiałem wycierać się mchem, bo papieru nie zabrałem żadnego. Mech bije na głowę wszystkie papiery toaletowe. To jest podcierka De-Lux!
Brak zegarka
Przed wyjazdem rozpisałem sobie położenie słońca o każdej godzinie, miałem ze sobą ściągę. Wystarczyło więc tylko spojrzeć na słońce i na kompas, by wiedzieć która jest godzina. Gorzej się zrobiło, gdy na półtora dnia słońce schowało się za chmurami i w ogóle nie wiedziałem która jest godzina, ani nawet doba, bo był dzień polarny i nie było ciemności, która by sprawę określiła. Było to na sam koniec wyprawy, gdy musiałem dotrzeć do cywilizacji. Spałem w chatce turystycznej i gdy tylko się obudziłem, wyruszyłem w drogę. Nie wiedziałem, czy jest wcześnie rano, środek nocy, czy późne przedpołudnie. W czasie marszu na dosłownie kilka chwil słońce wyjrzało przez dziurę w chmurze. Spojrzałem na kompas i stwierdziłem, że musi być siódma rano. Spojrzałem na mapę, do celu zostało 18 kilometrów. Wiedziałem, że w tym terenie robię około dwóch kilometrów na godzinę. Oszacowałem więc, że do osady dotrę około godziny szesnastej. Gdy w końcu wszedłem do baru i spojrzałem na ścienny zegar uśmiechnąłem się do siebie. Była za kwadrans szesnasta.
Brak okularów
Był znośny, mogłem nawet czytać, oczy nie bolały. Świat był nieco mniej ostry niż w pinglach, ale był taki, na jaki pozwala mi patrzeć natura. Równie piękny.
Antyczny aparat fotograficzny
Dawałem radę. Zdjęcia w otwartym terenie naświetlałem całkiem trafnie, zdjęcia w lesie były okropnie niedoświetlone. Wiele też zdjęć zrobiłem nieostrych, bo to aparat typu rangefinder, gdzie trzeba ustawić ostrość celownikiem, a nie przez lustro lustrzanki. Czasem człowiek o tym zapomina.
Buty
W terenie były wyborne, przypominały skórzane kalosze. Chroniły nogi niemal do kolan, oddychały. Na szybko można było nawet w nich przekraczać strumienie, nie przesiąkały. Na asfalcie, którym jednego dnia musiałem trochę iść, były makabrą. Od razu zrobiły mi się na piętach gigantyczne bąble.
PODSUMOWANIE
To była bardzo wymagająca wyprawa, tak fizycznie jak psychicznie. Sprzęt dawał się we znaki. W dzień masakrował mi plecy, w nocy marzłem i wrzynały mi się w kości różnego rodzaju badyle, które służyły jako improwizowane posłanie. Jedzenie było podłe i goniło mnie po kilka razy dziennie na stronę.
A jednak nie były to trudy nie do pokonania. Nie była to ani wspinaczka na Everest, ni triatlon, ni ultramaraton. Wysiłek i cierpienie były mniejsze, niż w przypadku wielu sportów ekstremalnych, czy turystyki kwalifikowanej. Było trudno, niebezpiecznie, było to wyzwaniem, ale nie było nie do pokonania. Nie jestem tytanem sprawności fizycznej ani nie znającym lęku terminatorem. Bałem się, przeklinałem swój los, cierpiałem, ale było cudownie.
Bo jeśli idzie o aspekt przygodowy, to nie mogło być lepiej. Przyroda była bajeczna: Hammastunturi to ogromne przestrzenie, plamy topniejącego śniegu, pachnąca tajga, wietrzna tundra, rozległe wzgórza, szumiące wezbrane potoki i krystalicznie czyste jeziora. Byłem w raju wędrowca na starych, wymagających zasadach. Trudy codzienności zbliżały mnie do natury, byłem bardziej od niej zależny. Bardziej bałem się deszczu, musiałem aktywnie zmagać się z zimnem. Nie byłem od surowej dziczy odgrodzony pancerzem nowoczesności, co wymagało pokory i wzbudzało jeszcze większy wobec natury szacunek. Pod koniec włóczęgi zaowocowało to nieosiągalnym dla mnie wcześniej uczuciem zatopienia się w dzikości. Czas wskazywało słońce, poiły mnie jeziora, grzał ogień. Nawet jeśli do dziś wzdragam się na myśl o niewygodach, to tęsknię za taką włóczęgą jak za mało czym.











