Cztery lata temu, we wrześniu 2016 r., po sześciu tygodniach włóczęgi przez pustkowia północnej Laponii, wyczerpany, niedożywiony, z odkrojonym kawałkiem kciuka zawiniętym w opatrunek z przyklejonej srebrną taśmą, wystruganej deseczki z dziurką (żeby brud się nie dostawał, ale żeby do niegojącej się rany miało dostęp powietrze), siedziałem w chatce na obrzeżach dziczy Vatsari i miałem dosyć. Formalnie rzecz biorąc byłem zdrowy, silny i na chodzie, ale ciało potrzebowało regeneracji i domagało się jej wzbierającymi falami lenistwa. Siedziałem więc całymi dniami na zydlu przy piecu, piekłem placki i przez okienko chatki gapiłem się na wody Inari.
Z letargu wyrwali mnie goście. Kajaki wciągnęli na brzeg, wędki oparli o chatę, sień zawalili tobołami i rozcierając zgrabiałe dłonie wzięli się za gotowanie kolacji. Gdy już pojedli, wyschli, a wszyscy zdążyliśmy się obwąchać, zamieniliśmy kilka słów. W drużynie były trzy pokolenia: nastoletni chłopak, ojciec w średnim wieku i siwy już i zasuszony dziadek. Dziadek z ojcem wspominali swoje wspólne ojcowsko-synowskie wyprawy w to samo miejsce sprzed trzydziestu lat, a stary się rozmarzył.
– Po raz pierwszy byłem tu jeszcze wcześniej. Miałem może czternaście lat, jak teraz młody. Ruszyliśmy wtedy piechotą, z miasteczka i szliśmy przez te wszystkie gęste bory, aż do arktycznego wybrzeża w Norwegii. Po co? Po ryby. W fińskim interiorze brakowało jedzenia, a w wioskach rybackich można było kupić solone ryby. Szliśmy więc tak całą kompanią. Płócienne plecaki, wełniane skarpety… – uśmiechnął się kręcąc z niedowierzaniem głową – nie mieliśmy wtedy GPS-ów, ba! Nie mieliśmy nawet map topograficznych. Drogi szukaliśmy po bardzo ogólnej mapie i ustnych wskazówkach miejscowych Saamów. Wiedzieliśmy, że musimy wejść na tę ogromną górę, która jest na horyzoncie, a z niej wypatrzeć drogę dalej. Ile nam to zajmowało? Dwa tygodnie w jedną stronę. Potem, gdy w latach siedemdziesiątych wypuszczono na rynek mapy topograficzne tej okolicy, opadły nam szczęki. To tu jest tyle jezior?! Tysiące! Jeziora, jeziorka, stawy, mienią się jak kalejdoskopie! Nie mieliśmy o tym pojęcia, znaliśmy tylko ten wąski wycinek, linię, którą podążaliśmy na północny wschód…
Po latach palec już dawno się zagoił, ale opowieść głęboko wryła mi się w pamięć i ciągle jątrzy. No tak. Nie tylko nie było nawigacji satelitarnej, ale i szczegółowych map, gdzie można orientować się w terenie po precyzyjnie wykreślonych obrysach jezior, poziomicach, strumieniach. Człowiek szedł w ogólnie określonym kierunku, orientował się po bardzo charakterystycznych znakach, a gdy wszedł w głęboki ciemny bór, to pozostawało mu kluczyć, obchodzić cierpliwie przeszkody w nadziei, że kiedyś z tego labiryntu się wydostanie na świat.
Zastanawiałem się też jak podróżował Nessmuk. W młodości przeszedł sto kilometrów przez las kierując się tylko kompasem. Gdy był już stary, zrobiono pomiary geodezyjne i opublikowano szczegółową, ogromną mapę całych Adirondack. Z drugiej strony nadal w użyciu były mapy rysowane ręcznie, niedokładne… a nawet i ta nowa nie pozwalała na precyzyjną orientację, na jaką pozwalają współczesne mapy turystyczne i wojskowe.

Taka dokładna mapa to wielka rzecz. W porównaniu ze starymi mapami albo nawet tylko opowieściami miejscowych, jest jak ogromna latarnia – rozświetla otaczający nas mrok nieznanego. Wiemy dokładnie gdzie jesteśmy, wiemy co jest wokół. Podróż bez niej to podróż po omacku albo co najwyżej z ogarkiem, malutką świeczką. Ale to także podróż pełna smaku przygody. Nawet jeśli inni przed nami odkryli już cały świat i sfotografowali wszystko z pędzących po orbicie satelitów, to my tego wiedzieć nie musimy. Możemy… nawet nie chcieć wiedzieć.
Zbieram się do takiej przygody – bez mapy albo z mapą prymitywną – od lat. Wcześniej brakowało mi odwagi, żeby na przykład zapuścić się głęboki płaski bór bez żadnych charakterystycznych znaków i po prostu iść na azymut. Najlepiej bez kompasu, orientując się po znakach na niebie i ziemi. W tym roku zrobię jednak krok w tym kierunku. Wyruszę łodzią (a więc orientować się będzie o wiele łatwiej, po linii brzegowej jezior) z mapą ręcznie odrysowaną na kalce. Będzie to taka podróż w pół drogi – będę miał mapy, ale prymitywne, względnie niedokładne, niepozwalające na zupełne zawierzenie przedstawianym przez nie konturom. Pozwolą na ogólną orientację, w szczegółach wędrować trzeba będzie po omacku. Będzie to miało o tyle większe znaczenie, że nie cała wędrówka będzie po wodzie – czekają mnie przenoski, nawet kilkunastokilometrowe, gdzie zgubić się będzie okazja.






Odrysowane na kalkach mapy spoczną w skórzanym mapniku, wraz z nimi ołówki, linijka, kompas i dziennik podróżny. Możliwość oderwania się do współczesnej kartografii będzie kolejnym smakiem mocno już doprawionej wyprawy.
Howgh!
Rufus
W dzieciństwie miałem świra na punkcie rysowania map, czemu nie wpadłem na to teraz! 😀
PolubieniePolubienie