Ernest Hemingway
„Toronto Daily Star”
26 czerwca 1920 r.
Z nadejściem lata tysiące ludzi wyruszą w knieje zaoszczędzić trochę grosza. Otóż udając się na dwutygodniowe wędkowanie i biwakowanie z dwutygodniową wypłatą człek może połowę tej sumy zaoszczędzić. Jeśli do tego wyśpi się za wszystkie czasy i dobrze sobie podje, wróci do miasta zdrów i wypoczęty.
Ale jeśli pojedzie z ogromną patelnią, nieświadomością zagrożeń ze strony robactwa oraz dokumentną nieznajomością sztuki kulinarnej, efekt podróży najpewniej będzie kompletnie odmienny. Jego upstrzony pogryzieniami kark przypominać będzie mapę plastyczną Kaukazu, układ trawienny popadnie w ruinę po dzielnych próbach przyswojenia na wpół surowego albo spalonego żarcia, a o zdrowym całonocnym śnie biedak zdąży w ogóle zapomnieć.
Podniesie wtedy prawą dłoń i uroczyście oświadczy, że niniejszym wstępuje do Towarzystwa Nigdy Więcej. Zew natury jest być może szlachetny, ale jakże pieskie to życie! Zew kanapy rozbrzmiewa za to aż nadto dobrze. Kelner, przynieś mu herbatniki!
Po pierwsze, człek ów nie docenił insektów. Sam Szatan wymyślił te wszystkie końskie muchy, meszki, strzyżaki, muchówki i moskity, żeby stłoczyć ludzi w miastach, gdzie łatwiej jest mu dobierać się im do skóry. Gdyby nie one, każdy żyłby w kniei, a diabeł straciłby robotę. Całkiem zmyślny to wynalazek.
Dostępne są jednak mazidła, które zaradzą plugastwu. Najprostszym najpewniej będzie olej z cytronelli. Za ćwierć dolca można dostać w każdej aptece tego tyle, że starczy na dwa tygodnie obozowania w najgorzej nawet splugawionych przez robactwo chaszczach. Przed pójściem na ryby należy wetrzeć trochę specyfiku w kark, czoło i nadgarstki, a muchy i komary trzymać się będą z daleka. Dla człowieka smród to całkiem znośny, jak smaru do broni, robactwo go jednak nie toleruje. Moskity nienawidzą też olejków z mięty polej i eukaliptusa, które zmieszane z cytronellą są podstawą wielu komercyjnych wynalazków. Taniej jednak i lepiej stosować czystą cytronellę. Wystarczy lekko skropić moskitierę okrywającą wejście do namiotu albo kajakowego schronienia, a noc będzie spokojna.
Aby w pełni wypocząć i skorzystać z urlopu, człowiek musi się każdej nocy dobrze wyspać. Po pierwsze, niezbędne będą koce. Przez cztery na pięć nocy w kniei będzie dwa razy zimniej niż się tego można spodziewać, dobrym więc pomysłem będzie zabrać dwa razy więcej koców, niż się wydaje. Natomiast dobra pierzyna, którą można się owinąć, starczy za dwa koce.
Wszyscy niemal autorzy piszący o obozowaniu pieją z zachwytu nad posłaniem z jodłowych łapek. Owszem, będzie w sam raz dla faceta, który dobrze wie co robi i ma na to mnóstwo czasu. Jeśli jednak na spływie trzeba co wieczór rozbijać nowy obóz, wszystko co potrzebne żeby się wyspać, to równa powierzchnia pod podłogą namiotu i gruba warstwa koców pod sobą. Weź ich dwa razy więcej niż potrzebujesz i z dwóch trzecich zrób posłanie. Wyśpisz się w cieple i wypoczniesz.
Gdy jest pogodnie i zatrzymujesz się tylko na jedną noc, nie rozbijaj namiotu. Wbij cztery kołki przy wezgłowiu swojego prowizorycznego posłania, rozwieś na nich moskitierę i śpij jak dziecko, grając komarom na nosie.
Oprócz robactwa i podłego snu, tym, co najbardziej psuje większość biwaków jest żarcie. Typowy żółtodziób wyobraża sobie, że aby gotować pod gołym niebem wystarczy usmażyć wszystko na amen w ogromnej ilości oleju. Oczywiście bez patelni żadna wyprawa się nie obejdzie, ale przydadzą się także poczciwy kociołek i składany piecyk ogniskowy.
Nic nie dorówna smażonemu pstrągowi i jest on też zupełnie za darmo. Można go jednak usmażyć tak dobrze, jak i źle.
Nowicjusz postawi patelnię z pstrągami i bekonem na buzującym jasnym ogniu. Bekon zwinie się i wyschnie na wiór, pstrąg z zewnątrz spali, a w środku pozostanie surowy. Obozowicz oczywiście go zje i jeśli wyruszył tylko na jeden dzień, a w domu czeka go smaczna kolacja, to pół biedy. Gorzej, jeśli następnego poranka czeka na niego więcej surowego pstrąga, więcej spalonego bekonu i innych równie apetycznych potraw. Wtedy nadchodzące dwa tygodnie takiej diety są prostą drogą do nerwicy żołądka.
Gotować należy na gorejących węglach. Przyda się kilka puszek Crisco, Cotosuet albo jednego z dostępnych w sklepach tłuszczów roślinnych, które są równie dobre jak smalec i doskonale nadają się do przyrządzania potraw. Połóż na nich bekon, a gdy będzie mniej więcej w połowie upieczony, zanurz w gorącym tłuszczu obtoczone w mące kukurydzianej pstrągi. Połóż na nich więcej bekonu, a wytapiany z niego tłuszcz będzie je równomiernie podlewał podczas powolnego pieczenia.
W tym samym czasie zagotuj kawę, a na małej patelence przygotuj placuszki, które nasycą obozowiczów czekających na pstrągi.
Do szklanki mąki kukurydzianej dodaj szklankę wody. Wymieszaj i gdy tylko uda ci się pozbyć grudek, masa będzie gotowa. Rozgrzej solidnie patelnię i dobrze ją natłuść. Wlej doń ciasto naleśnikowe. Gdy tylko usmaży się po jednej stronie, potrząśnij patelnią i podrzuć, odwracając naleśnik. Podawaj go z musem jabłkowym, syropem, cynamonem i cukrem.
Kiedy drużyna syciła pierwszy głód naleśnikami, ryby i bekon zdążyły się upiec. Pstrągi są chrupiące na zewnątrz, a w środku soczyste i różowe, bekon zaś w sam raz wysmażony. Autorowi nie dane było jeszcze spróbować czegokolwiek lepszego, a swoje dotychczasowe życie poświęcił przecież wnikliwej i sumiennej nauce sztuki kulinarnej.
Kociołek pozwoli ci przyrządzić suszone morele, które przez noc zdążyły namoknąć i odzyskać dawną jędrność, udusić w gulaszu odpadki z całego tygodnia i ugotować makaron. Gdy zaś nie jest potrzebny w kuchni, powinien grzać wodę do zmywania naczyń.
Dzięki piecykowi ogniskowemu każdy przeciętniak, mogąc upiec ciasto równie smaczne jak u mamy i samodzielnie zaspokoić swój wilczy leśny apetyt, stanie się dojrzałym mężczyzną. Mężczyźni wierzą, że w pieczeniu szarlotki tkwi jakaś wielka tajemnica i trudność. Jedyna zaś tajemnica w tym, że nie ma jej wcale. Robią nas w konia od lat.
Każdy gryzipiórek o przeciętnej inteligencji w pieczeniu szarlotki jest w stanie dorównać własnej żonie. Potrzebuje tylko zimnej wody, półtorej szklanki mąki, pół łyżeczki soli i pół łyżeczki smalcu. Upiecze z nich chrupiący delikates, nad którym rozpływać się będą kompani z całej leśnej drużyny.
Wymieszaj sól z mąką, dodaj smalcu i z pomocą zimnej wody ugnieć solidne ciasto. Oprósz mąką dno pudełka albo czegoś równie płaskiego i rozprowadź po nim ciasto, delikatnie poklepując. Rozwałkuj je następnie choćby ulubioną butelczyną, dodaj trochę więcej smalcu na wierzch, sypnij nieco mąki, zwiń i rozwałkuj raz jeszcze.
Wytnij kawałek ciasta wystarczający do wyłożenia foremki (ja lubię takie z dziurkami w dnie). Wyłóż ją następnie posłodzonymi suszonymi jabłkami (które przez noc zdążyły namoknąć) albo morelami czy jagodami i drugim kawałkiem ciasta przykryj wszystko zgrabnie, palcami zagniatając brzegi. Wytnij parę otworów w górnej warstwie ciasta i nakłuj fantazyjnie widelcem.
Ciasto piecz w piecyku na wolnym ogniu przez czterdzieści pięć minut. Jeśli masz w kompanii Francuzów, spodziewaj się całusów wdzięczności. Wadą posiadania umiejętności gotowania jest natomiast to, że od teraz kompania z pewnością mianuje cię obozowym kucharzem i cała robota spocznie na tobie.
Nie ma niczego złego w stawianiu sobie leśnych wyzwań, jednak prawdziwy człowiek lasu potrafi obozować komfortowo.