Strach i Rufus
Finlandia, Muotkatunturi i Kevo
lipiec 2011
— Ty to się chyba niczego nie boisz — oznajmiła po głębokim namyśle.
Czy ja się niczego nie boję? Ja się wszystkiego boję. Złamanej nogi, zagubionej drogi. Boję się bagna i rwącej rzeki. Rozjuszonej niedźwiedzicy. Boję się zimnych nocy, urwiska. Nawałnicy, piorunów i gradu. Boję się trudnych pytań, namolnych ludzi, boję się złości. Swojej własnej złości najbardziej się boję. Boję się raka, miażdżycy i nieopłaconych rachunków. Boję się gównianego życia, które się nigdy tragicznie nie skończy, bo nigdy nie będzie miało szans się zacząć.
Wydłubałem patykiem kamyk z buta, plasnąłem kolejnego komara na karku i patrząc tępo w ogień odpowiedziałem niewyraźnie pod nosem, że owszem, że się boję. Czasem.
W lipcu 2011 roku wyruszyłem na pierwszą samotną wyprawę do Laponii. Pierwszą, bo wcześniej bałem się jechać, samotną, bo inni bali się bardziej. Miałem 32 lata i poczucie, że jeśli nie teraz, to nigdy.
Pragnąłem podróżować jak ludzie niegdyś podróżowali. Pieszo, przez krainę gdzie od jednej miejscowości do następnej jest wiele dni drogi. Gdzie nie muszę udawać, że jestem w dziczy, bo dzicz jest: obezwładniająca, ogromna, straszna. Bałem się jak cholera i strach szedł razem ze mną, krok w krok, przez całą trzytygodniową wędrówkę.
Nauczyłem się wielu nowych rzeczy, zniszczyłem ścięgna Achillesa i rozciąłem palec. Przede wszystkim jednak ujarzmiłem strach. Nadal mi towarzyszy, ale zamiast obezwładniać, służy.
© Rufus 2018
Od pierwszego dnia aż do samego końca wyprawy towarzyszyły mi kudłate przyjacielskie stwory.
Późnym wieczorem stanąłem na szczycie rozległego, nagiego, płaskiego wzgórza. Ziemia była dziewicza, łagodna, skąpana w złotym blasku nigdy nie zachodzącego słońca. Ryknąłem szaleńczym, histerycznym śmiechem i odtańczyłem dzikie koło.
Na wyprawę spakowałem się w 28 litrowy plecak i obwiesiłem jak choinkę. Bez jedzenia ważył dziesięć kilogramów. Nie miałem namiotu ni kurtki, tylko przeciwdeszczowe poncho, pod którym przyszło mi żyć. Maszerować i spać.
Szedłem lasem z Ivalo do Inari, bezdrożem pozbawionym nawet szlaków. Na drodze wyrastały rwące, dudniące strumienie, które trzeba było obchodzić i szukać łagodnych rozlewisk.
Świat był dziki, bezludny. Cały mój.
Żyjąc całe życie w świecie skrojonym do ludzkich potrzeb trudno ogarnąć umysłem pustkę, która żadnych udogodnień nie ma. Znaleźć się w takim świecie jest wspaniałe, ale i z początku wyczerpujące. Jakże po dwóch pierwszych dobach w dziczy cieszy kawałek robionej ludzką ręką drogi!
Do Inari było jeszcze dwadzieścia kilometrów, które prawie przebiegłem, pewny że już nic nie stanie mi na drodze do sklepu i ogrzewanej chaty.
A jednak dzicz rządzi się swoimi prawami.W tym miejscu powinien stać most, ale rzeka go zabrała. Znów trzeba było rozbierać się do rosołu i brnąć przez wiry po śliskich kamieniach z plecakiem nad głową.
To jest taka gra: wyznaczyć sobie trudny cel, a potem go osiągnąć. Do Inari mógłbym dojechać z Ivalo autobusem, zajęłoby mi to czterdzieści minut i kosztowało kilka euro. Ja jednak wolałem brnąć przez bezdroża, rzeki i parowy. Trzy dni potu i strachu. Ale jaka radość! Tego autobus by mi nie dał.
Kupiłem jedzenie na 10 dni marszu. Ważyło 6 kilogramów.
Pierwsza chata po opuszczeniu Inari kusiła piecykiem, kuchenką gazową i odrobiną miejsca na podłodze, gdzie można byłoby przespać noc. Można byłoby, ale przyszli miejscowi Romeo i Julia i mieli ciekawsze plany. Zostawiłem im chatę i poszedłem spać pośród górskiej brzozy.
Noc była zimna. Marzły mi kości i dzięki Bogu nie padało, bo tak rozwieszone poncho nie uchroniłoby mnie przed deszczem.
Z grzybem w garści dotarłem do szosy, którą pozostało mi przeciąć w poprzek i zanurzyć się w dziczy. Do następnej osady było jeszcze osiemdziesiąt kilometrów.
Na skraju dziczy rozbiłem obóz i rozpaliłem mokrym drewnem ogień. Nie miałem ze sobą żadnej kuchenki, więc jeśli chciałem jeść ciepły posiłek, musiałem polegać na ognisku. Bez względu na pogodę.
Padało całą noc, a mnie ogarniała panika. Co będzie, och co to będzie, gdy zmoknę? Umrę. Na pewno umrę z zamoknięcia. Całą noc słuchałem dudniących kropel i wymyślałem tysiąc powodów dla których powinienem zawrócić skąd przyszedłem.
Na szczęście jednak przyszedł ranek. Bez ogniska zjadłem owsiankę zalaną zimną wodą z potoku i znalazłem w sobie wystarczająco wiele odwagi, by iść dalej. Ahoj przygodo!
Jestem na dalekiej północy, latem. Bez namiotu, z jedną małą moskitierą. Gdy noc jest chłodna, jest dobrze. Robactwo się chowa, a ja mogę spać. Gdy jest ciepła, robi się dramat. Muszę zakrywać głowę siatką, a w śpiworze robi mi się zbyt ciepło. Nie mogę go jednak rozpiąć, bo mnie zjedzą żywcem.
Od dwóch dni idę przez mokradła. Wzgórze na horyzoncie jest moją nadzieją. Tam, według mapy teren podnosi się, a bagna się kończą.
Póki co jednak trzeba zamienić buty na sandały i brodzić, brodzić, brodzić.
Kolejna noc. Tutaj z całych sił uśmiecham się. Wlazłem przez bagna na kilkanaście kilometrów wgłąb dziczy. Mieszkają tu niedźwiedzie, grunt pod nogami czasem się kołysze i człowiek zdaje sobie sprawę że stoi na śmiertelnie niebezpiecznym trzęsawisku. Miałeś co chciałeś, chłopie. Chcącemu nie dzieje się krzywda…
No dobra, przyznaję. Nie jest to stuprocentowa dzicz. Prowadzi przez nią dawny szlak pocztowy. W dawnych dziejach podróżowali nim gońcy z przesyłkami. Szlak jest zaniedbany, często ginie w chaszczach, a ja błądzę w parnej tajdze siekany przez meszki i komary. Gdy udaje mi się znów natrafić na szlak, ogarnia mnie chwilowa euforia. A potem znowu się gubię.
Chwilę potem przychodzi kolejna burza, która mnie moczy kompletnie.
AÓÓÓÓÓ!!!
W takiej norce przespałem całą noc. Przeszły trzy burze, pioruny waliły wokół. Czasem nie sposób było doliczyć do jednej sekundy pomiędzy błyskiem a grzmotem.
Rano mam odjazd. Jestem na haju ze zmęczenia, euforii, strachu, niedźwiedzi i piorunów. Znajduję maleńki grzybek który przelewa czarę szaleństwa i rechoczę jak pojebany. Gzibek!
Na wzgórzach trafiam do krainy niedźwiedzi. Leżą wielkie kupy, a mnie obłazi niedźwiedzia panika. Na szczęście chwilę później nadchodzi straszliwa nawałnica z piorunami i o lęku przed niedźwiedziami mogę zapomnieć. Wypiera go strach przed piorunami.
A po burzy piękno.
Które warto uczcić drzemką.
Po czterech dniach odosobnienia i targających mną emocji dotarłem do chaty. W chacie są turyści, częstują rybami, niedowierzają w moją trasę. Turystka mówi mi że niczego się nie boję. Heh, ja się proszę pani wszystkiego boję. Kocham ich jak braci. Cieszy mnie ich smród i gra mi ich chrapanie.
No i proszę. Sto ileśdziesiąt kilometrów dalej docieram do kolejnego celu podróży: Karigasniemi. Piwo, prysznic, muzyka, heej!
To jest droga prowadząca na Nordkapp. Przecinam ją w poprzek i myślę sobie, jak przestrzenie emocji i frajdy ludzie objeżdżają naokoło, nigdy nie schodząc z asfaltu.
Wchodzę w park narodowy Kevo. Tam już jest szlak. Jestem zmęczony: psychicznie i fizycznie i szlak pozwala mi podróżować bez obawy o zagubienie, albo wplątanie się w niebezpieczny teren, bagna i urwiska. Ale… to już nie to samo. Schody, kładki, poręcze, wyznaczona trasa. Uczucie jest, jakby ktoś mi na powrót przykręcił dodatkowe kółeczka do roweru. Trudniej się wywrócić, ale frajda mniejsza.
Zdjąłem buty, skarpety i przeprawiłem się metr obok przez wodę. Nikt mi będzie mówić, którędy mam iść! O! Tak na prawdę, to nie.
Tundra. Pusto. Wieje. Świeci. Pada. Nic tu nie ma! Jak to nic? Wszystko jest! Niebo, słońce, dzicz! I ja. 🙂
Arktyczne pustkowia zostaną w moim sercu na zawsze. Będę w nie wracał wielokrotnie.
Więcej tu chatek.
Klimatycznych, czyściutkich…
… chatynek. Cukrzycy można dostać 😀
Trzeci tydzień na solidnym kalorycznym deficycie robi swoje. Idzie mi się coraz trudniej.
Kraina jednak cieszy. Kanion Kevo.
Rozwaliłem sobie Achillesy. Buty uciskały mi ścięgna i zmieniłem je na sandały. Teren jest kamienisty i ryzykuję potłuczeniem albo połamaniem palców, ale przynajmniej mogę iść.
Kolejna torfowa piękność.
I palec rozwalony do kości.
Zagoił się.
Po trzech tygodniach wędrówki dotarłem do Utsjoki. Najdalej wysunięty na północ punkt Finlandii. Przeszedłem ponad trzysta kilometrów. Zmęczyłem się, zużyłem. Z radością wracałem do domu. Znajomi mówili o mojej wyprawie „podróż życia”. Gówno prawda! Na tym miałbym poprzestać?
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…