Rufus
Szwecja, okolice Kiruny
Lipiec 2012
– No to powiedz mi, jaką ma temperaturę komfortu twój śpiwór? – niemiecki rowerowy zdobywca Nordkappu nachylił się przez stół szukając nici technologicznego porozumienia.
– Nie wiem. Nie ma. Nie mam śpiwora mówiąc szczerze.
– To co masz?! – wyprostował się oburzony i ledwo się powstrzymał żeby nie krzyknąć, nie pogrozić pięścią i nie zażądać dokumentów.
– Koc wełniany z zaszytą dziurą, koc polarowy z Ikei i woobie, taką podpinkę do amerykańskiego wojskowego poncha.
– A… namiot?
Wyszczerzyłem zęby w bezczelnym uśmiechu.
Był rok 2012. Rok wcześniej przeszedłem kawałek północnej Finlandii, gdzie w szaleńczym zwidzie biegłem przez dzicz od jednej miejscowości do drugiej. Było wspaniale, miałem poczucie wielkiej przygody, ale też wrażenie, że coś tracę. Że biegnę gorączkowo przez pustkowie, zamiast się zatrzymać. Rozbić obóz, usiąść i cieszyć się ostatnimi skrawkami dziewiczej tajgi. Postanowiłem więc w tym roku siedzieć na dupie i łowić ryby. Tak po prostu.
Ciągnęło mnie też w przeszłość. Nie chciałem przeżywać przygody uzbrojony w najnowocześniejsze gadżety. Chciałem to zrobić po staremu. Braki w doświadczeniu i wiedzy nadrobić siłą charakteru. I jeśli by tej ostatniej zabrakło, to ją przynajmniej wyrobić.
Miałem plecak uszyty według dawnych krojów, ale z nowoczesnym systemem nośnym. Wymontowałem system nośny i z tradycji łączonej z nowoczesnością została sama tradycja. Płócienny, trzydziestolitrowy worek z szelkami, bez żadnego usztywnienia. Usztywniłbym go karimatą, ale uznałem to za zbytek. Zamiast karimaty zabrałem futro renifera. Zamiast śpiwora trzy koce: wełniany, polarowy i to amerykańskie cudo w maskowaniu woodland. Zamiast kurtki przeciwdeszczowej i namiotu trzy poncha. Jedno cienkie na grzbiet i dwa amerykańskie wojskowe, wciąż cuchnące starym magazynem, zamiast namiotu. Nie miałem większego pojęcia jak wiązać węzły, ani jak rozwieszać poncha. Kleiłem je srebrną taśmą i rozwieszałem wiążąc linki na supły.
Do plecaka weszło dziesięć kilogramów jedzenia na trzy tygodnie i sweter. Poncha i koce zwinąłem w rulon i podpiąłem na zewnątrz. W Kirunie dokupiłem gumiaki. Wielkie zielone kalosze, które też trzeba było przypiąć na zewnątrz. Plecak ważył łącznie dwadzieścia siedem kilogramów. Był pozbawiony systemu nośnego, miał dwie szelki i wąski pasek brzuchowy, bo biodrowym go nazwać nie można było. Do obozu było pięćdziesiąt kilometrów przez las. Szedłem po czterdzieści minut i odpoczywałem po dwadzieścia, bo traciłem czucie w ramionach. Nieść tego nie było sposób. Ale niosłem.
Na miejscu zastałem szczyt sezonu komarowego i trwające tydzień oberwanie chmury, które tak wzburzyło rzeki i potoki, że na okolicznych szlakach pozrywało mosty i turyści ewakuowali się helikopterami. Ja jednak siedziałem daleko od szlaku i turystów, pod ponchami, otoczony szarymi, gęstymi chmurami komarów i meszek. Wszędzie lała się woda. Piłem przez moskitierę i jadłem chowając pod nią rękę, szybkim kęsami. Nauczyłem się robić kupsko w dziesięć sekund łącznie z rozpinaniem i zapinaniem spodni.
Gdy deszcz słabł łowiłem ryby, leniłem się, paliłem ogniska. Obżerałem się szczupakami, okoniami, pstrągami, suszoną wołowiną i plackami robionymi na mące i wodzie. Bałem się niedźwiedzi i spadających drzew. Niemal trzy tygodnie spędziłem w cudownej samotności. Nie musiałem tłumaczyć, wyjaśniać, określać się. Nie było nikogo.
Obudziłem się skostniały o pierwszej nad ranem. Powietrze było chłodne, przyjemne, wolne od robactwa i wilgoci. Termometr wskazywał zero stopni. Zawinąłem się na powrót w koce, uszczelniłem wszystkie otwory którymi mogło uciekać ciepło. Umościłem się jeszcze na reniferowym futrze i znów było przyjemnie.
Od kilku dni nie padał deszcz, leżałem pod dachem błękitu. Nisko nad zielonym horyzontem drzew na czystym bezchmurnym niebie wisiało arktyczne słońce. Nad taflą jeziora wznosiły się złocone promieniami kłęby pary. Panowała święta cisza.
W drodze powrotnej schroniłem się w opuszczonym pasterskim baraku. Na podłodze walało się szkło, na łóżku gniły stare materace. O dach dudniła ulewa. Wylałem z kaloszy po pół litra wody (napadało w nie po spodniach) i w wilgotnym wełnianym swetrze zaległem na surowych deskach pryczy. Brzęczały komary i doskwierały mi swędzące wrzody. Powiedziałem sobie: to tylko jest w głowie. Jeśli przestaniesz się spinać na te ugryzienia, wilgoć i twardość desek, to przestaną ci przeszkadzać. Przestały. Usnąłem jak dziecko. Sweter wyschnął grzany moim ciałem. Obudziła mnie cisza, gdy przestało padać.
Szczęśliwy jak nigdy ruszyłem do Kiruny.
Aparat zgubiłem w podróży powrotnej, z tej wyprawy zdjęć nie ma. Zdjęcia plecaka zrobiłem teraz, wyglądał bardzo podobnie. Najgorszego plecaka świata na jednej z najlepszych w moim życiu wypraw.
© Rufus 2018